Miałem już nie pisać w tym roku. Miałem, ale w kilka godzin po ukazaniu się ostatniego artykułu, na Facebooku zaroiło się od artykułu z pewnego bloga, z którego grzmiano że Unia Europejska zablokowała nam, biednym ludziom dostęp do ziół , witamin i suplementów diety, a wszystko za sprawą wejścia w życie nowej dyrektywy. Pokuszę się więc o krótkie acz treściwe sprostowanie.
Przede wszystkim, nie jestem jakimś specjalnym euroentuzjastą czy przeciwnikiem fitoterapii. Nie mogę natomiast przejść do porządku dziennego, nad próbami paranoicznych postękiwań rzeszy ludzi związanych z biznesem nabijania w butelkę, mamiących nic nie świadomych konsumentów (a często przecież chorych konsumentów) wizją „naturalnych terapii zastępczych”. Artykuł z wyżej wspomnianego bloga notabene, jest w istocie przedrukiem artykułu z… 1 maja 2011 w szanowanym dzienniku „The Guardian„. Trochę późno się obudzili, jak na rozsyłanie tego, ale co tam! Darujmy sobie żenujący komentarz autora bloga i skupmy się na części merytorycznej:
„Według nowej dyrektywy UE, lekarstwa pochodzenia ziołowego będą musiały być rejestrowane.”
Proszę zwrócić uwagę na zwrot „lekarstwa”. Brzmi to nieco inaczej niż „produkt spożywczy”, prawda? W tym rzecz, bo np. leki nasercowe na bazie naparstnicy (np. Digoxin) już taką weryfikację przeszły. Dyrektywa 2004/24/EC, która właśnie wchodzi w życie ujednolica przepisy tak, żeby umożliwić wolny obrót preparatami ziołowymi w obrębie Wspólnoty Europejskiej, a ponadto, znacząco (o tym później) uprościć dopuszczanie do obrotu tradycyjnych preparatów. Leki ponad to, muszą wykazać się udokumentowanym działaniem leczniczym, co czytelnicy tego bloga z pewnością docenią, mając w pamięci chociażby popularną notkę o swawolach producentów kosmetyków czy ostatni wpis traktujący o odczuwanej różnicy przez Panią Prezydentową. Co więcej, jeśli tylko w przeciągu 15 lat preparat ziołowy był dostępny w sprzedaży(Artykuł 16a punkt 1d Dyrektywy), to dopuszczenie go do obrotu na podstawie nowej dyrektywy, następuje w wyniku przyspieszonego i uproszczonego postępowania (Artykuł 16a Dyrektywy), a żeby pójść już kompletnie na rękę mitycznym babciom spod lasu sprzedających ziółka i nalewki, UE postarała się również o potężną bazę monografii na temat preparatów ziołowych (Artykuł 16f punkt 1 Dyrektywy), także producenci tradycyjnych ziół, nic już w zasadzie nikomu udowadniać nie muszą.
„Dodatkowo wymogiem jest dołączanie do produktów informacji o możliwych skutkach ubocznych. Producenci preparatów ziołowych twierdzą, że nowe regulacje wypchną ich z rynku i zmuszą do zamknięcia firm.”
Dramat. Kilka lat temu, dostałem od swojego wuja bardzo interesującą książkę : „Rośliny lecznicze i ich praktyczne zastosowanie” – Ożarowski & Jaroniewski (w Scibd dostępna tu, całkiem za darmo). Ten opasły tom kataloguje setki roślin leczniczych zestawiając ze sobą w przypadku każdej jednej : skład surowcowy, podstawowe związki czynne, dozowanie, zastosowanie, przetwory, oraz działanie niepożądane. W roku 1987, kiedy książka ujrzała półki księgarskie, polskim profesorom farmacji piszącym tą wspaniałą i użyteczną pozycję nie śniło się nawet by takich informacji nie zamieścić. W czym więc problem? Czy na prawdę kogoś dziwi, że zioła to takie same związki chemiczne jak każde inne, i mogą powodować skutki uboczne, działanie niepożądane, a nawet śmierć? W rzeczywistości wspomniane prawodawstwo ma uderzyć przede wszystkim w producentów wszelkiej maści parafarmaceutyków, cudowne lub magiczne mikstury dla wszystkich i na wszystko, mające jedną wspólną cechę: ich działanie biologiczne jest bliskie zeru, a o leczniczym nie można mówić poważnie bez naginania faktów naukowych. Producent już nie będzie mógł obiecywać na opakowaniach czarodziejskich efektów działania, będzie musiał to udowodnić. Także, drżyjcie homeopaci i szarlatani! Was na pewno ta regulacja zepchnie do podziemia! Czytamy dalej :
„Po wspomnianych badaniach stwierdzono, że 58% respondentów uważa te produkty za bezpieczne, dlatego, że są pochodzenia naturalnego. Według oponentów ziołowe leki mogą powodować szkodliwe efekty uboczne.”
Oczywiście że mogą (patrz wyżej), z tym że jedna mała uwaga : ludzie zapominają że prawdy naukowej, efektów badań klinicznych, nie przegłosowuje się demokratycznie, a lekarstw nie wprowadza się na rynek, w wyniku badań ankietowych wśród królików doświadczalnych. Każdy kto zna pojęcia takie jak placebo, ślepa próba, może i nawet podwójna ślepa próba, wie doskonale o co chodzi, i na nim histeryczne pokrzykiwania nie robią wrażenia, reszta kwituje to mniej więcej tak:
„Zastanówmy się, jakie będą konsekwencje regulacji delegalizujących ziołolecznictwo. Po pierwsze beneficjentem będą koncerny farmaceutyczne, które zapewne mają spory udział w lobbowaniu tej szkodliwej regulacji.„
Kiedy czytałem sobie wczoraj te dyrdymały, naszła mnie myśl specyficzna, mam bowiem 100 metrów od domu sklep zielarski Herbapolu. Pomyślałem, że się przejdę przed zamknięciem i zapytam o nowe regulacje. Miła Pani z uroczym mężem, poinformowali mnie, że „nowa regulacja działa już mniej więcej od kwietnia tego roku, a do przedwczoraj mijał termin rejestracji tzw. specyfików tradycyjnych„. Nieco zdziwiony, wróciłem do domu, zaparzyłem herbatę i zacząłem googlować – chciałem wiedzieć, z czyjej inicjatywy panoszą się po internecie artykuły w podobnym, dramatycznym tonie . Przeszło mi bowiem przez myśl, że mogą to być właśnie, homeopaci, naturopaci, szamani i czarodzieje, którym nowa regulacja odetnie źródło finansowania i możliwość robienia ludzi w bambuko. I co? Bingo!
Życzę wesołych, rodzinnych i zdrowych Świąt, wszystkim czytelnikom.